Rumunescu, Ukraina

9 maja 2013

DRUM BUN! Rumunia 26 kwietnia – 5 maja 2013

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Myśląc o Rumunii w głowie pojawia mi się szeroko pojęta przyroda: wzgórza, góry, pagórki, zieleń, rzeki, rzeczki, strumyki, owce, kozy, konie, krowy, pasterze, winorośl, wozy oraz drogi, które w większości wyglądają tak, jakby asfalt wyjątkowo im nie służył, więc zrzucają go z siebie, oddając się z powrotem we władanie  natury.

Vidaru

Drugie skojarzenie to ludzie korzystający z tej wszechobecnej natury. Nie ujarzmiają jej, nie ingerują za bardzo, acz śmiecą pokładając się na kocykach, gdzie tylko się da i wysiadując całe dnie przed domami na ławeczkach (które to ławeczki postawione są przed każdym domem w każdej wsi). Na pewno nie jest to Rumunia ze stereotypów, gdzie wszędzie widać biedę, żebraków i Cyganów, choć tak się składa, że akurat te trzy zjawiska występują nierozłącznie.

Na peryferiach niektórych miasteczek i wsi czasem widać osiedla rozpadających się altanek i cygańskie rodziny z gromadą dzieci przesiadujące na gołej ziemi. W centralnej Rumunii widzieliśmy cygańskie tabory, wozy większe i mniejsze z całym dobytkiem ożywionym i nieożywionym ciągnięte przez wybiedzone konie. Raz, w Sighisoarze widzieliśmy żebrzącą Cygankę i  Cygana z kikutem zamiast ręki. To wszystko. Żadne dzieci we wsiach nie rzucały w nas kamieniami, bo nie daliśmy im cukierków. Żaden policjant nie zatrzymał nas bezzasadnie próbując wymusić łapówkę.

Rumunia jest dzika tylko w tym znaczeniu, że zdominowana przez przyrodę. Choć jeśli by zawiązać komuś oczy, przenieść go do Timisoary czy Aradu i kazać zgadnąć, gdzie jest, Rumunia byłaby ostatnim trafieniem. Kontrasty.

Właściciel jednego z kempingów, Rumun, tłumaczył nam, że przez długie lata gospodarka w Rumunii była centralnie sterowana, wszystko, co najważniejsze, skupiało się w Bukareszcie, a reszta kraju leżała odłogiem. Potracono ważne kontrakty, społeczeństwo z przymusu zdało się na państwo, przestało okazywać jakiekolwiek objawy przedsiębiorczości, a specjaliści powyjeżdżali za granice. Cóż, brzmi znajomo.

Przez siedem pełnych dni w Rumunii przejechaliśmy przez Maramuresz, Transylwanię, Wołoszczyznę oraz Kriszanę i Banat. Z braku czasu nie dojechaliśmy do krain wschodnich, czyli Dobrudży (Mamaia, Konstanca i wszystkie obecne na wybrzeżu planety – jeszcze tam wrócę!) i Mołdawii. Pominęliśmy również Bukareszt – powoli omijanie stolic wszystkich odwiedzanych krajów wchodzi nam w krew. Jadąc z północy na południe i z powrotem, wjeżdżając na góry i zjeżdżając z nich serpentynami, przejeżdżając przez przeróżne wsie (w Rumunii wieś wsi nierówna) i miasta, nie przestawaliśmy się dziwić, jak zróżnicowany  może być jeden kraj.

Dupa Ziduri, Braszów

Pierwotnie mieliśmy jechać przez Węgry. Dobrymi drogami, szybko i sprawnie. Jednak zbytnio się rozluźniwszy zaufałam nawigacji, która prowadziła w stronę granicy z Ukrainą. Nic to, pomyśleliśmy, paszporty są, Marcin w przewidywalności swej zadbał o zieloną kartę. Witaj Ukraino!

Przyzwyczajeni do bezbolesnego przekraczania granic, mimo, że obydwoje, jedno bardziej, pamiętamy czasy sprzed Unii, zdziwieni byliśmy biurokratyzmem i ogromem niepotrzebnie wykonywanej na granicy słowacko-ukraińskiej roboty.
Przejście graniczne Użhorod. Kolejki szczęśliwie nie było, raptem kilka aut, ale wszystko zajęło około godziny. Na początek celnik wziął nasze dokumenty, spisał stan licznika i baku i poszedł. Potem wlazł do kampera i sobie obejrzał. Na dobrą sprawę przemycać moglibyśmy co dusza zapragnie. Cigaretów, o które nachalnie pytali, całe kartony. Mieliśmy mały problem z ustaleniem czy przewozimy gruz, czy też nie, w końcu my zrozumieliśmy, że pan pyta, czy auto jest zarejestrowane jako osobowe czy ciężarowe, a pan uwierzył, że nie, gruzu nie, trochę piasku jak się naniesie, ale mamy odkurzacz, trochę to zawsze czyściej. Uwierzyli, że my turysty, widać lubią turystów, dali karteczkę z marką naszego auta i numerem rejestracyjnym, którą zabrał kolejny pan nieco dalej. To było wszystko, Ukraina przyjęła nas do siebie.

Ukraina.

I tu zdziwienie. O ile Słowacja nie podoba nam się wcale, próbujemy i nic z tego, brzydki to kraj, o tyle Ukraina bardzo przypadła nam do gustu. Myślę, że to kwestia wielu dziwnie zestawionych czynników, choćby: przepięknej pogody, ładnego miasteczka Użhorod, drzew o pniach pomalowanymi na biało, kawiarenek pełnych ludzi, konia pasącego się na środku ronda, licznie jeżdżących po ulicach ład, wołg i „żiguli” jakby wyjętych z ubiegłego stulecia, równie licznie jeżdżących po ulicach wozów z końmi, jakby wyjętych sprzed dwóch stuleci, a na dokładkę świetnie wyposażonego sklepu z przepysznymi produktami w mega atrakcyjnych cenach. 

Tętniący życiem kraj pełen swojskich kontrastów. Zwykła przygraniczna miejscowość, a ludzi jak w Międzyzdrojach na promenadzie. Nie turystów, swoi z domów wychodzą, w knajpkach siedzą. A my po chatach pochowani. Oczywiście bardzo uogólniam, ideę przekazuję, pierwsze spostrzeżenie po smutnej Słowacji i odrobinę weselszej Polsce. Powodów takiego stanu rzeczy można doszukiwać się w czynnikach ekonomicznych, mianowicie bardzo tanich wódce i benzynie. No i słońcu!

I tu nastąpiło drogowe rozluźnienie, zawinił rzecz jasna czynnik ludzki, który wypił rosyjskiego drinka z puszeczki w pełnym słońcu. Złośliwa nawigacja głosem Hołowczyca skierowała nas z Mukaceve na drogę przez Berehove do granicy w Djakove. A powinniśmy jechać z Mukaceve prosto drogą H09 do granicy w Solotvynie. Krótka ta decyzja o mały włos nie sprawiła, że zostałabym sama na środku jednej wielkiej dziury, z kamperem, który całym sobą mówi: dalej nie jadę i bez chłopa, który powiedziawszy to samo, poszedłby w pole.

Przez kolejne 80 km do Sapanty, która była naszym celem na ten dzień, atmosfera w kamperze była DOŚĆ napięta… Przez wieczór i dzień następny też, dobrze, że w planach mieliśmy zwiedzanie cmentarza, klimat podobny. Krótko mówiąc: przejechaliśmy najgorsze i najdłuższe 80 km w naszych życiach. Dziura na dziurze dziurę pogania, w dodatku góry. 3 godziny ten koszmar trwał. Nie przesadzają ci, którzy ostrzegają przed drogami na Ukrainie i w Rumunii. 

Sapanta.

W wiosce Piatra albo Remeti tuż przed Samantą, mieszkają bogaci Cyganie. Jeden przy drugim stoją kiczowate, mocno przyozdobione architektoniczne potworki, z wieżyczkami, kolumnami, półokrągłymi oknami, daszkami, skosami, zwisami itp. Na ciasnych działkach, zatem wystrzelone na trzy, czasem cztery piętra. Droga dziurawa jak Marcina skarpetki z Lidla po dwóch użyciach. W Sapancie zatrzymaliśmy się na kempingu Poieni.

Kemping Poieni
www.campingpoieni.intur.ro
Sapanta, str. Pastravariei nr.638, Maramures

Aby do niego dojechać trzeba minąć Wesoły Cmentarz i jechać w górę wioski. Po lewej stronie przy dużym domu z restauracją jest sporych rozmiarów pole nad strumyczkiem. Można płacić w lejach lub w Euro. Łazienki są, standard podstawowy, czysto, woda ciepła kończy się szybko, a i pojęcie „ciepła” jest dyskusyjne. Nie ma zrzutu na nieczystości ani na szarą wodę. Za to gospodarze obdarzają swoich gości sporym zaufaniem, bo w niedzielę poszli sobie normalnie do kościoła wiedząc, że wyjeżdżamy i nie zapłaciliśmy jeszcze. Dzień wcześniej nie chcieli od nas żadnych dokumentów. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, zrobiłam kopertkę, w kopertkę włożyłam 10 EUR, o 2 więcej niż wymagane i włożyłam z pisemnymi podziękowaniami w drzwi. To czyniąc, udaliśmy się na cmentarz.

Wstęp na cmentarz jest płatny, trafiliśmy jednak szczęśliwie na prawosławną Niedzielę Palmową i weszliśmy za darmo. Cała wioska zgromadzona była w i pod cerkwią na Wesołym Cmentarzu. Od najmłodszych dzieciątek po seniorów, wszyscy bez wyjątku ubrani byli w tradycyjne stroje. Kobiety stały bliżej cerkwi, mężczyźni dalej. Wszyscy mieli ze sobą gałązki, które po mszy poświęcono. Potem te poświęcone gałązki zanieśli na groby bliskich.

W Sapancie oprócz Wesołego Cmentarza jest  jeszcze jeden, z mniejszą ilością niebieskich krzyży, jednak ładniej położony i dużo bardziej intymny. Żeby do niego dojść, trzeba zgodnie ze znakiem umieszczonym na płocie Wesołego Cmentarza iść w stronę muzeum poświęconemu pomysłodawcy wesołych nagrobków, minąć muzeum, iść prosto i skręcić w pierwsza uliczkę w prawo. Potem troszkę prosto i już. 

Sighisoara.

Zatrzymaliśmy się na kempingu Aquaris, bliziutko centrum. Byliśmy sami na placu, końcówka kwietnia to w końcu jeszcze nie sezon. Kemping niedrogi, 50 lei, bardzo przyzwoite warunki, ładne łazienki, ale zrzutu na nieczystości i szarą wodę nie widzieliśmy, co nie oznacza, że ich nie było – duża część kempingu była jeszcze zamknięta.

Kemping Aquaris
www.aquariscamp.net
Strada Nicolae Titulescu 2-4, Sighișoara 545400, Romania

Udaliśmy się na wieczorny spacer po średniowiecznej starówce „Małego Carcassonne” – o tej porze wszystko jest klimatycznie podświetlone, można wczuć się w mroczny klimat kojarzony z Rumunią przez hrabiego Drakulę.

Zdecydowanie warto zobaczyć Sighisoarę. Warto również wspiąć się po drewnianych schodach na wzgórze, aby zobaczyć, jak ładnie współgra współczesne liceum umieszczone w zabytkowym budynku z sąsiadującym Starym Kościołem. Tuż przy kościele z sal szkolnych podczas przerw leci głośna popowa muzyka, a młodzież posiaduje na kościelnych schodkach w głos się śmiejąc. Sacrum i profanum się przeplata, u nas nie do pomyślenia.

Braszów.

Pierwsze duże rumuńskie miasto, które rozpoczęło zmiany w naszym postrzeganiu Rumunii, do tej pory kojarzonej jednak z wioskami, bo tylko te widzieliśmy. Żywe, tłoczne, pełne młodych ludzi, sklepów, rzeczy ładnych – starówka i brzydkich – socjalistyczne bloki poza nią. Co prawda we wszelkich przewodnikach przedstawia się Braszów jako hit hitów, a to gruba przesada. Porównuje się je do Krakowa. Faktycznie ładnie odrestaurowana, acz nieduża starówka. Faktycznie wielki Czarny Kościół, ale zamknięty w poniedziałki (a był poniedziałek) i w rusztowaniu (klątwa jakaś, Neuschwainstein w rusztowaniu, florencka katedra częściowo w rusztowaniu, teraz to). W drodze powrotnej przejeżdżaliśmy przez Timisoarę i Arad (piękne kamienice i budynki użyteczności publicznej) i żałuję, że jednak na Braszów przeznaczyliśmy czas. Nie odżegnuję od zwiedzania tego miasta, jednak przy ograniczonej ilości czasu, a takim właśnie dysponowaliśmy, trzeba wybierać. Teraz wybrałabym inaczej.

Bran i Rasnov.

Z dużej oferty rumuńskich zamków do zwiedzenia wybraliśmy Bran, Rasnov i Poienari.

Bran to ładny, nieduży zamek obronny. Całe dwie sale w środku poświęcone są hrabiemu Drakuli, który zamku na oczy się widział. Z czasem przekształcony w letnią rezydencję królowej Anny. Wnętrza dostosowane do dworskiego życia – pokój gier, pokój muzyczny, sypialnie, kuchnie, pokoje bez konkretnego użytku do posiedzenia, biblioteczka, piękne piece kaflowe. Wstęp 25 lei.

Rasnov to pozostałości twierdzy obronnej. Z naciskiem na pozostałości, ale sklepiki oczywiście są, sprzedawcy ubrani w stylu rycerskim, pasuje. Pogoda była piękna, słonko grzało, wspięliśmy się na wzgórze, na którym twierdzę zgodnie z przeznaczeniem ulokowano, 7 minut nam to zajęło, usiedliśmy zatem na ławeczce, a pan na akordeonie rzewnie przygrywał. Fajnie było na Rasnov. Wstęp 5 lei.

Spaliśmy na kempingu Vampire w Branie, czyli tuż przy zamku, spokojnie można spacerkiem z kempingu do zamku udać się, czy też rowerem. Kemping duży, u podnóża zaśnieżonych Karpat,  z prywatnym stadem owiec koszącym trawę i pasterzem. 70 lei z prądem. Wi Fi przy recepcji 4 leje za godzinę. Na kempingu oprócz nas jeden kamper, a w nim Rumun, który jak się okazało przepracował w Polsce lat naście i gadał po polsku. Zbieg okoliczności.

Kemping Vampire
www.vampirecamping.com
Strada Sohodol 77 C – RO – 507025 – Bran
N45° 30′ 41″  E25° 21′ 51″
N45,51139  E25,36417

Korzystając z chwili nicnierobienia, ruszyliśmy wreszcie rowery w celu odbycia wycieczki po okolicy. Przejechaliśmy przez górskie wioski. Szczekały na nas psy i mijaliśmy się na dróżce z nieprzywiązanymi do niczego krowami. Boję się zwierząt z zębami i większych ode mnie, więc było to straszne.

Aby nastroić się na wizytę w prawdziwej siedzibie Wlada Palovnika, tego wieczoru odważnie postanowiliśmy obejrzeć film „Drakula” Copolli. Kto widział ten film i był w Rumunii ten wie, jak czcze były to nadzieje i jak nijak ma się film do prawdziwej historii Wlada i samej Rumunii.

Trasa Transfogaraska.
Kolejnym celem naszej wycieczki, najbardziej chyba oczekiwanym, była Trasa Transfogaraska. Nie znaleźliśmy jednoznacznych informacji, czy w maju jest już w całości przejezdna, czy nie, zatem zaryzykowaliśmy.

Postanowiliśmy wjechać na nią od południa, od Curtea de Arges, żeby najpierw zobaczyć Poienari, czyli właściwy zamek Drakuli i jezioro Vidaru. Mieliśmy nadzieję na nocleg nad jeziorem Vidaru, stamtąd chcieliśmy pojechać rowerami na Poienari, bo blisko i już kamperem dalej na północ. Było inaczej. Podjazd od strony południowej to serpentyny w gęstym lesie. Wzdłuż trasy nad jeziorem jest sporo zatoczek, na których można zatrzymać się i gapić na jezioro, nie wyobrażaliśmy sobie jednak noclegu w takim miejscu. Po pierwsze ze strachu, że ktoś w nas wjedzie, po drugie ze strachu przed nocą w górach w ciemnym lesie. Jednak wszędzie widać było ślady biwakowania, co może oznaczać, że w sezonie więcej śmiałków, więc i może spać tam mniej straszno.

Przez pierwsze 70 km Transfogaraskiej widoki wcale nie przypominają tych ze zdjęć. Czekaliśmy zatem  na cuda na samym szczycie, odliczając kilometry wraz z nawigacją. Kiedy zaczął pojawiać się śnieg, zaczęło się również robić ciekawie. Pokonaliśmy pierwszy tunel z radością, że o proszę, przejezdny, po czym zatrzymaliśmy się przed hałdą śniegu. Góry Transfogaraskie pokonały nas zanim zobaczyliśmy to, co najpiękniejsze, 25 km przed końcem trasy.

Dzięki gościnności gospodarzy hotelu nieopodal, przespaliśmy się na parkingu za 10 lei. Rano poszliśmy na przechadzkę. Przeszliśmy jakiś kilometr lub dwa w górę. Cudnie jest łazić po śniegu w krótkim rękawku przy pełnym słońcu z widokiem na zaśnieżone szczyty. Jedyny dźwięk to topniejący śnieg, wokół nieskazitelnie. Myślę, że to magiczne wspomnienie najbardziej zapadnie mi w pamięć.

Poienari.

W drodze powrotnej zwiedziliśmy zamek Poienari. Żeby dostać się na zamek, trzeba przebyć morderczą wędrówkę po nieskończonej ilości schodów. Na szczycie byłam wykończona, a nie jestem kondycyjnie aż tak beznadziejna. A zamek Poienari nie rekompensuje cierpień, ruiny ot co, nasz Chojnik przy tym to gmach! No, ale nie mieszkał w nim Drakula.

U stóp zamku Poienari płynie rzeka Arges, a nad nią w dni wolne od pracy, a takim był ten – 1 maja – biwakują Rumuni w wieku różnym. Grillują, moczą nogi, opalają się, gra muzyka. Biwakują zresztą wszędzie, gdzie tylko znajdą kawałek trawnika. Naród mocno biwakujący i mało wymagający. I bardzo śmiecący przy tym.

Baile Herculane.

Zatrzymaliśmy się na z trudem znalezionym kempingu Herkules prowadzonym przez małżeństwo rumuńsko-niemieckie. Postanowiliśmy trochę odpocząć od jeżdżenia i zostać tu przez dwie noce i cały długi dzień!

Kemping Hercules
Nat. Road (DN)6, km 382 327270 Mehadia/Baile Herculane
N 44°52.149′ E 22°23.315′ (z naszej nawi)

N 44°52’9″ E 22°23’16” (ze strony www)

Niespiesznie z rana, zasięgnąwszy rady u właścicielki kempingu pojechaliśmy rowerami zwiedzić kurort. Przejechaliśmy całe, bardzo ładne Baile Herculane. Najbardziej nas zdziwiło, że piękne budynki łaźni, kamienice i hotele z końcówki XIX i początków XX wieku stoją puste i niszczeją, a wokół wyrastają wysokie, obrzydliwe, betonowe hotele. Gdyby nie to, miasteczko wyglądało by jak zatrzymane w czasie.

Za hotelem Roman kończy się Baile Herculane, ale nie kończą się atrakcje źródlane. Zatem pojechaliśmy drogą w lewo, w górę, w górę, w górę, a potem w dół, w dół, w dół, a potem w góórę, w góóórę, w góóórę, i w dól, w dół, w dół. Po drodze widzieliśmy dzikie baseniki termalne, w których moczyło się dużo Rumunów, potem basen odkryty, a  wokół niego biwakujące i grillujące rumuńskie rodziny, potem ogromną tamę, na którą nie można było wjechać, a potem, przed kolejnym w górę, w górę, w górę stwierdziliśmy, że zdecydowanie wolimy w dół, w dół, w dół i zawróciliśmy ochoczo.

darmowe baseniki termalne

Przełom Dunaju.

Niezwykle malownicza wycieczka. Około 80 km trasy od Orsovy do Moldovy Veche wiodącej tuż nad brzegiem Dunaju, która ani na chwilkę się nie nudzi, przemierzyliśmy kamperem. Aczkolwiek bardzo, ale to bardzo polecam przejechanie jej rowerem, od początku do końca. Wtedy należałoby przeznaczyć na tę wycieczkę jakieś trzy dni przy średniej kondycji i z postojami na delektowanie się ciszą i spokojem (na początku maja, nie wiem jak ruch na tej trasie wygląda w szczycie sezonu).
W celu zaznajomienia się z atrakcjami występującymi po drodze, odsyłam do przewodnika Pascala, bardzo wyczerpująco są one opisane.

Timisoara, Arad.

Przejazdem jedynie, czasu brak, a szkoda. Piękne stare miasta, okazałe kamienice, duże, żyjące ośrodki – lubię. Było mi żal. Jednak nauczona doświadczeniem zaprzestałam jęczenia na rzecz otwarcia się na przyszłość i warto było.

Kemping Route Roemenie
www.routeroemenie.nl
298 Minis – Arad N 46°08.013′ E 21°35.941′

*obie nawigacje zapytane o kemping w pobliżu pokazywały kempingi na Węgrzech. To samo działo się w przypadku zapytania o atrakcje turystyczne, sklep itp. Rumunia jest nawigacyjną czarną dziurą pod tym względem.

Droga na kemping Route Roemenie oznakowana jest dobrze. Im dalej w pole jechaliśmy, tym bardziej cieszyły nam się gęby. W końcu wylądowaliśmy wśród winnic, na niedużym kempingu prowadzonym przez małżeństwo rumuńsko-holenderskie. Na zamówioną kolację przyniesioną pod kampera dostaliśmy nadziewane papryczki z winem z winnic właściciela (nie, nie za darmo. Nic na świecie nie ma za darmo). Z pogawędki uciętej z panem Rumunem właścicielem dowiedzieliśmy się, że oprócz posiadania kempingu i winnic w Rumunii, normalnie pracuje z żoną w Holandii i prowadzi fundację pomagającą dzieciom z biednych rumuńskich rodzin oraz dom dziecka. Otacza te dzieci opieką finansową i nie tylko, a niektóre z nich wysyła do szkól w Holandii, fundując im po prostu lepsze życie. Wspiera również finansowo, jak wielu innych Holendrów (tak mówił), kilka biednych rumuńskich rodzin. Znając te fakty, przełknęłam cenę kolacji równą cenie noclegu. 65 lei/noc.  A przeczytawszy  na stronie internetowej kempingu, że dochód z niego przeznaczany jest na pomoc dzieciakom w ogóle nie żałuję wydanych pieniędzy.

Przed ostatecznym wyjazdem z Rumunii, zrobiliśmy sobie rowerową wycieczkę po okolicach Minis, odkrywając kolejną twarz tego kraju – bardziej winną. Tu sprecyzowałam też swoje marzenia – stary dworek wśród winnic i mały kemping gdzieś, gdzie jest ciepło. Może być nawet Rumunia. Jeszcze tylko gdyby morze było za wzgórzem…

Tym gorliwym pragnieniem zakończę ciut przydługą relację z Rumunii. Wszystkim, którzy dotrwali do tych słów – serdeczne dzięki i gratulacje:)

 

2 thoughts on “DRUM BUN! Rumunia 26 kwietnia – 5 maja 2013

Skomentuj Anonim Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

O poznańskich targach Motor Show
Nad morze z Zastalem, czyli bałtycki chill out. 17 – 19 maja 2013