Włochy

15 marca 2018

Bolonii się nie zwiedza. W niej się żyje.

Tagi: , , , , , ,

Jak to być może, że w  jednym kraju jest taka ogromna ilość pięknych miejsc? Uroczych miasteczek, przepięknych miast, fascynujących widoków? Gdziekolwiek się nie ruszy, wszędzie proporcje ładnego do brzydkiego wynoszą jakieś 80:20. Oprócz wybrzeży nadmorskich, których potencjał zmarnowano, zastawiając plaże infrastrukturą barowo-zabawową do tego stopnia, że przechadzając się promenadą w ogóle nie widzi się morza. Poza tym, wszędzie we Włoszech, gdzie byliśmy do tej pory, jest po prostu pięknie. Potem człowiek wraca do swojego kraju i mu pękają oczy.

Bolonia nie należą do TOP 5 Italii. Większość ludzi wędruje do Rzymu, do Toskanii, zobaczyć krzywą wieżę w Pizie i popływać gondolą w Wenecji. My do Bolonii trafiliśmy dopiero teraz, wcześniej będąc we Włoszech kilka razy, w tym chyba z cztery kamperem i nigdy nie było nam tu po drodze, choć zdarzało się, że mieliśmy do Bolonii jakieś 50 kilometrów. Teraz celem też nie była Bolonia sama w sobie, a koncert Metalliki. Jest w tym pewna niesprawiedliwość, bo spokojnie postawiłabym to miasto na równi ze Sieną i Padwą, a już na pewno ponad Pizę.

Jednak zanim o Bolonii, słów kilka o nadmorskim Comacchio i ładniutkiej Brisighelli.

Comacchio

Do oddalonego o około 70 km od Bolonii Comacchio, niedużego miasteczka położonego na kanałach rozlewiska rzeki Pad, przyjechaliśmy wieczorem w ostatni dzień karnawału. Powoli kończył się trwający na ulicach festyn i zamykały kramy. Niestety, przegapiliśmy barwny korowód form wszelakich skonstruowanych na płynących kanałami łodziach. Smoki, wielkie kukły i inne stwory skrywały się przed deszczem pod uroczymi mostkami. Comacchio opustoszało do tego stopnia, że w poniedziałek nie była otwarta ani jedna ristorante z pyszną pizzą i makaronem z węgorzem. Wielka strata.

Miasteczko nazywane jest małą Wenecją i słynie z poławianych w delcie Padu węgorzy. Wzdłuż rozlewiska ciągną się rybackie chatki – rachityczne konstrukcje zbudowane na wysokich drewnianych palach tuż przy brzegu. To bardzo fotogeniczne miejsce, unikatowe, naprawdę malownicze. Idealne do długich spacerów i przebieżek, a w sezonie do wycieczek rybacką łodzią. To również raj dla obserwatorów ptaków, mieszka ich tu mnóstwo. Nie udało nam się niestety spotkać flamingów, które lubują się
w brodzeniu w płytkich i mulistych wodach ujścia Padu.

Podobało mi się w sennym Comacchio, które bardziej niż Wenecję przypomina kolorową wysepkę Burano. Krótkie spacery po mostkach, które wyjątkowo przypadły mi do gustu, i te nieco dłuższe, przy rozlewisku, kilka wycieczek samochodem po okolicy to tak naprawdę wszystko, co można tu robić zimą. Można również pysznie zjeść, rzecz jasna, tylko nie w poniedziałek.

Czasem właśnie o to chodzi – żeby nie było co robić, kiedy człowiek przebywa w ładnych okolicznościach przyrodniczo-architektonicznych. Umysł wtedy naprawdę odpoczywa, a sjesta w środku dnia jest jak najbardziej na miejscu. Gdyby dało się tak żyć na co dzień, niespiesznie, nie od-do, w promieniach słońcach, w ładnym miejscu… Na przykład takim.

Brisighella

Będąc w tych okolicach warto wyskoczyć do okrzykniętej mianem miasteczka slow-life Brisighelli. Urocze położenie na wzgórzu, z widokiem na okoliczne niewysokie góry i bardzo ładna zabudowa sprawia, że miło się tu spędza czas. Podobno mieszkańcy Bolonii i Ferrary przyjeżdżają tu jeść – Brisighella słynie z bardzo dobrych restauracji.

Jest jeszcze jeden powód, aby zabawić w okolicach nieco dłużej. Niewysokie wzgórza, z uprawami winorośli i gajami oliwnymi oraz wyznaczonymi ścieżkami do nordic walkingu w parku narodowym Parco Regionale della pena del Gesso Romagnola aż się proszą o wędrówki.

Po kilku dniach błogiej leniwości, ruszyliśmy na podbój Bolonii.

Bolonia

Architektonicznie, to jedno z najpiękniejszych włoskich miast. Przede wszystkim, jest niepowtarzalne, dzięki kilometrom arkad, podcieni, którymi wypełniona jest starówka. Bolonii nie da się pomylić z innym miastem. Freski na sufitach, zdobione kolumny. Jakby spacerowało się po ogromnym pałacu, a to tylko ulica. Niekończące się muzeum na świeżym powietrzu, wszechobecna sztuka. Tu trzeba być lepszą wersją siebie, nie ma innej opcji.

Marmurowe płyty chodnikowe kusiły nieziemsko, żeby pochodzić po nich gołą stopą, luty nie jest jednak ku temu najlepszą porą. Nigdzie nie widzieliśmy czegoś takiego. Pięknie musi być przeżywać pod tymi arkadami pierwsze pocałunki… Z gładkim marmurem pod stopami, opierając się o nagrzaną w ciągu dniu kolumnę…

Są miasta, których mapa szybko rysuje się w głowie. Bolonia do nich nie należy. Na pierwszy rzut oka chaotyczna, uliczki krzyżują się, zakręcają łukami, gną i rozgałęziają. Każdego dnia byłam zaskoczona kierunkiem, z którego wracaliśmy do domu, przekonana, że wyjdziemy na pewno z drugiej strony.

Nie mieliśmy sprecyzowanego planu zwiedzania. Już dawno porzuciliśmy przewodnikowe wędrówki na rzecz bezładnego szlajania się. W Bolonii kolejnymi azymutami były miejsca z jedzeniem polecane to tu, to tam. Tym sposobem pod koniec pobytu mieliśmy już jako taki zarys tego arkadowego miasta, który utrwaliliśmy wspinając się na jedną z wież Due Torri, celem ogarnięcia Bolonii z góry. Stamtąd widać najlepiej, dlaczego nazywa się ją czerwonym miastem.

NASZE BOLOŃSKIE TYPY

Il Quadrilatero

To stare targowisko tuż przy Piazza Maggiore. Pełno tu kramów z owocami, warzywami, owocami morza, mięsem i włoskimi specjałami. Cześć z nich ma też mini restauracyjki ze stolikami na zewnątrz, gdzie można przekąsić wybitne sery i wędliny przy kieliszku wina. Nie jest to tania przyjemność, dlatego gorąco polecam inną opcję. Kupić sobie o niebo tańszą bagietkę z szynką
i iść do Osterii del Sole.

Osteria del Sole

Typowa włoska osteria, gdzie wino leje się strumieniami, ale prowiant trzeba przynieść własny. Mały kieliszek wypełniony po brzegi kosztuje od 2 EUR. Przy długich stołach ciężko znaleźć wolne miejsce – nawet w  dzień powszedni o 12:00. Miejscowi, turyści, studenci – wszyscy ubawieni, szamają lunch przy kolejnym kieliszeczku. Dolce far niente (słodkie nieróbostwo) – oto Bolonia i jej esencja skumulowana na kilkudziesięciu metrach kwadratowych zakamuflowanej w bocznej uliczce Osterii.

Zjeść loda

Wszędzie piszą o włoskich lodach, dlatego tym razem dałam się skusić. Zazwyczaj słodycze przegrywają w konkurencji z pizzą, makaronem i wszelkimi szynkami, w Bolonii jednak poszliśmy na słodyczową całość i nie żałuję ani jednej kalorii i ani jednego euro wydanego w cukierniach na wcale nietanie desery. A już totalnie, totalnie polecam zjeść w Bolonii lody. Nie wiem, czy wszystkie są takie, ale te w lodziarni koło Due Torri to po prostu jakiś majstersztyk! Niebiańsko pysznie, nie-biań-sko.

Zjeść pizzę i makaron

To się rozumie samo przez się. Nie wiem, jak oni to robią, ale mogłabym na śniadanie obiad i kolację. I w nocy. Na zmianę. Zagryzać jedno drugim. Dieta niskowęglowodanowa nie jest dla mnie, a we Włoszech, w Bolonii to po prostu grzech.

Zjeść mortadelę

Stąd właśnie pochodzi. Ale nie plasterek na kromeczce. Dwa plasterki. Albo trzy. Na grubo.
Odmianą mortadeli, którą można dostać bodajże tylko w Bolonii jest salame rosa bolognese – mniej dokładnie zmielona mortadela. Można ją kupić w sieci Delicatessen Simoni, w Il Quadrilatero.

Generalnie – jeść.

Marcin w Bolonii marzył o takiej opcji, którą by się włączało tam, gdzie kusi człowieka dosłownie każda knajpka i regał w sklepie. Wtedy – cyk – opcja jedzenie i magazynowanie włączona. Można pochłaniać kilkanaście tysięcy kalorii dziennie, kosztując wszelkich lokalnych specjałów,  a one nam się gromadzą na kredycie. Nie najadamy się, nie jesteśmy pełni, nie boli brzuch.  Potem, po powrocie do domu, odpalamy ten kredyt i lecimy kilka dni bez jedzenia, korzystając ze zgromadzonych zapasów. To by było coś.

Iść do Cafe Terzi

Wąskie i długie pomieszczenie, pełne ludzi stojących przy ladzie i przy wysokich stoliczkach z drugiej strony. W tle pokoik ze stolikami i fotelami, ale o miejscu siedzącym można pomarzyć. Zresztą tu nie przychodzi się, żeby pogadać przy kawie, tylko na ceremoniał wypicia espresso.

Tuż po wejściu jeden z baristów nawiązuje z Tobą kontakt wzrokowy i daje dłuższą chwilę na wybór kawy spośród kilku wyselekcjonowanych odmian, pewnie starannie i pewnie przez najlepszych baristów, po czym wraca do Ciebie spojrzeniem dokładnie w momencie, kiedy chcesz zamówić. Mimo tłumu jest względnie cicho, słychać tylko brzdęk filiżanek, młynki i dźwięki kolb umieszczanych w ekspresie. Takim przez duże E, za co najmniej 40 tysięcy złotych.

W przypadku ekspresu cena robi ogromną różnicę.

Z kawą to jest tak, że do czasu pierwszych podróży do Włoch było mi wszystko jedno, jaka jest, byle z ekspresu ciśnieniowego.
A w papierowym kubku w rozmiarze L to już w ogóle, po amerykańsku. Myślałam, że szczytem jest nabycie do domu ekspresu za 2500 zł. Potem jeden wyjazd, drugi, trzecia podróż przez całe Włochy aż na Sycylię i mnóstwo kaw po drodze.

Tam nikt nie wlewa w siebie pół litra roztworu mlecznego z dodatkiem kawy. Nikt nie pije kawy z mlekiem po 13:00. Wielkie kubasy, jak w Central Perku w moich ukochanych “Friends”, we Włoszech nie mają racji bytu. Kawa ma być mała, skondensowana, mocna i smaczna.

Wiadomo, że wcale nie trzeba się tym przejmować i beztrosko kultywować wielkokubkowe rytuały, ale po powrocie z Włoch byle jaka kawa zwyczajnie przestaje smakować. O espresso konsystencji tych włoskich na jeden orzeźwiający łyk można pomarzyć.

Musi chodzić o ekspres. W Zielonej Górze, gdzie mieszkamy, żadna kawiarnia nie ma takiej maszyny jak każda stacja benzynowa we Włoszech.

Nie iść do Siergieja

60 EUR za takie sobie jedzenie w takiej sobie atmosferze. Knajpka polecana w przewodnikach jako rodzinna, ze swojskim jedzeniem. Zjedliśmy tu najgorszą kolację w Bolonii w najszybszym tempie, jak w fast foodzie, czując na sobie spojrzenia Siergieja.

Jeśli mowa o rodzinnej atmosferze, pierwszego dnia poszliśmy do Trattoria Valerio przy Via Avesella, tuż przy mieszkaniu. Było bardzo miło, pysznie i nie chciało się stamtąd wychodzić. Mieli tam pyszne regionalne piwo.

Generalnie, polecam jedzenie tam, gdzie akurat nam po drodze, zamiast wędrówek do konkretnej trattorii. Niech nos i oczy będą przewodnikiem. W Bolonii raczej nie trafimy na odmrażane dania.

Wynająć mieszkanie z freskami w centrum

Polecam ten loft: https://www.airbnb.pl/rooms/2486018

Freski na suficie, niebanalny wystrój, idealnie położone. Nam bardzo się tu podobało, czułam artystyczny klimat. Gdybym mieszkała w takim miejscu w trakcie studiów, najpewniej zostałabym artystką, w dodatku awangardową, nie ma innej drogi.

Jednak jeśli zdarzy nam się być  w Bolonii w okresie letnim, znajdę coś z tarasikiem z widokiem na morze czerwonych dachówek.
Z większą kuchnią, żeby przyjemnie się gotowało.

Wypić piwo w jednym z pubów na Via del Pratello

Na Via Pratello trafiliśmy w poszukiwaniu Pasta Fresca Naldi, często polecanego sklepiku, gdzie można kupić i zjeść ręcznie robione ravioli i tortellini. Niestety, było zamknięte, poszliśmy więc na piwo. Ulica wiedzie między dwupiętrowymi kamieniczkami, oczywiście, pod filarami. Panuje to luźny, studencki klimat i ceny zdają się być nieco niższe niż w samym centrum. Bardzo przyjemna dzielnica, poza sezonem zaciszna.

Złapać słońce w Bazylice San Petronio

W bazylice znajduje się zegar słoneczny, który nie wskazuje godziny, tylko dzień w roku. Dwa dni z rzędu polowaliśmy na promień wpadający przez precyzyjnie umiejscowiony otwór w dachu, który miał wskazać, jaki to mamy dzień. Zafascynowani zjawiskiem, drugiego dnia dosłownie biegliśmy do bazyliki, żeby zdążyć na słońce w zenicie. Wiedzieliśmy, jaki mamy dzień, staliśmy więc przy nim i czekaliśmy na promień. Mniej więcej trafił.

Studiować tu

Gdyby podróże w czasie były możliwe, bo w tym wieku to już nie o samo, poważnie rozważałabym to najstarsze uniwersyteckie miasto w kontekście studiów. Fajnie by było być studentką w Bolonii.

Inaczej się tu studiuje, na luzie, po włosku. Ulice i bary są pełne młodych ludzi, bynajmniej nie z książkami. Kieliszek wina – to jest atrybut bolońskiego studenta. To jest atrybut bolończyka! 5 lat w takim mieście musi zmieniać świadomość. Tu się żyje dolce vita.

Nie wyobrażam sobie studiować w Bolonii administracji. Ale historia sztuki się sprawdzi. Literatura. Architektura. Filozofia. Astronomia, żeby zrozumieć jak działa zegar w bazylice.

Nawet socjologia, bo czego jak czego, ale obserwacji życia społecznego można tu czynić milion, siedząc godzinami na placach, czy łażąc nocami pod arkadami…

Pogadać ze ścianą

Kiedy w końcu, sceptyczna, poszłam do kąta pomiędzy Palazzo del Podesta i Palazzo Re Enzo i usłyszałam wyraźnie, co Marcio gada w przeciwległym kącie oddalonym ode mnie o jakieś 10 metrów, byłam zaskoczona. Mój równie zaskoczony Chłop w tym czasie macał ścianę w poszukiwaniu mikrofonów.

Nie stawać, z miną wytrawnego podróżnika, nie na tym peronie, czekając spokojnie na pociąg, który nigdy nie nadjedzie

2 godziny spędziliśmy na dworcu jadąc na koncert Metallici. Dobrze, że zawsze bierzemy spory nadczas będąc w nowych miejscach, w przeciwnym razie byśmy dojechali na bisy.

Przejechaliśmy pociągami kawał Japonii, a nie ogarnęliśmy, że w Bolonii jest dworzec wschodni i zachodni. W końcu kupiliśmy bilet i poszliśmy na właściwy peron na właściwym dworcu. Okazało się, że bilet jest na autobus, nie na pociąg, całe szczęście pociąg jechał tam, gdzie powinien, a konduktor tylko uśmiechnął się z politowaniem.

Nie wolno tracić czujności nawet podczas z pozoru błahej podróży.

Iść na koncert

Na przykład Metalliki. Jedna wielka impreza. Można pić piwo, można palić fajki. Luzacko, naprawdę fajnie i poza kubkami z piwem latającym nad publiką bliżej sceny, kulturalnie.

A Metallica to czad. 35 lat na scenie, a ma się wrażenie, jakby grali pierwszy raz. I ta oprawa, dopracowana w każdym szczególe. Wielki zespół.

Wypatrywać Lambo

Zaparkowane na ulicy Lamborghini robi wrażenie, serio. To jak dzieło sztuki wśród samochodów. Bolonia to stajnia Lambo,
a niedaleka Ferrara – Ferrari. Z Bolonii wywodzą się też motocykle Ducati.

Przy odrobinie szczęścia, znajdziemy takie cudo zaparkowane na ulicy, co przytrafiło się nam.

Przy mniejszym szczęściu można obejrzeć Lamborghini na ekspozycji na lotnisku. Przy największym szczęściu wyprzedzą Cię na drodze podczas testów.

Można wybrać się na wycieczkę do muzeum Lamborghini, jednak jest to droga przyjemność i ograniczona do podziwiania eksponatów, bez dotykania ani możliwości wejścia do środka. Dodatkowo płatna opcja to wejście do fabryki, co na pewno jest ciekawe, ale koszt takiej wycieczki przerósł nasze niezbyt wielkie chęci.

Fine

Co bym zrobiła, czego nie zrobiliśmy, przy kolejnej wizycie w Bolonii?
Znalazłabym mieszkanie z większą kuchnią i uzbrojona w bawełniane torby poszłabym na Il Quadrilatero na zakupy. Kupiłabym warzywa, których nie kupuję w Polsce, niezwykle czerwone mięso, które z chęcią zjadłabym na surowo i 2 kilogramy krewetek.
W Delicatessen, sklepie z lokalnymi specjałami kupiłabym kawał salame rosso, parmeggiano, oliwę, a w piekarni obok kilka rodzajów pieczywa.
Robiłabym te zakupy wolno, jak nie ja, w międzyczasie, zupełnie jak ja, posilając się kawałkiem pizzy albo bułką z mortadelą popijaną winem siedząc na krawężniku Piazza Maggiore albo jakimkolwiek innym. Potem, po sjeście, gotowałabym z moim Marciolem w tej dużej kuchni, długo. A potem zjedlibyśmy wszystko na tarasie, bo to mieszkanie miałoby też taras z widokiem na czerwoną na Bolonię. I byłoby wtedy ciepło, miałabym na sobie sukienkę, i siedzielibyśmy tak do 2:00 w nocy.

W międzyczasie wyskoczywszy po trzecią butelkę wina.
Bo Bolonii się nie zwiedza. W niej się żyje.

3 thoughts on “Bolonii się nie zwiedza. W niej się żyje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Madrid fenomenal!
Góry Orlickie i Bystrzyckie. Velka Destna i Stezka V Oblacích