Chorwacja, Słowacja, Słowenia, Węgry

24 maja 2012

Na postronku Matki Natury. Istria reminescences.

Tagi: , , , , , , , , , , , , ,

Planując naszą wyprawę nie wzięliśmy wcale pod uwagę jednego, okazało się, że bardzo istotnego elementu – pogody. Pakując radośnie  krótkie spódniczki, lekkie sukienunie i trzy pary strojów kąpielowych przez głowę mi nie przeszło, że niebawem chorwacka prezenterka telewizyjna z chochlikiem w oczach ogłosi, że warunki narciarskie wewnątrz kraju są dobre, a my nad morzem będziemy zmagać się z iście azjatyckim tajfunem. Człowiek mądry po szkodzie i teraz już wie, że „pogoda w maju jest jeszcze nieustabilizowana”. Ale od początku.

Zaplanowaną trasę zrealizowaliśmy prawie w całości. Pominęliśmy Triest, żeby nie wybijać się z  jugosławiańskiego klimatu. Ze względu na w.w. pogodę, Pulę zwiedziliśmy jedynie cząstkowo,  Motovun wcale, a ja nie czuję się spełniona w kwestii kąpieli słoneczno-adriatyckich i zakupu lawendowych pamiątek.

Początkowym naszym założeniem było omijanie dróg płatnych,  co się absolutnie nie sprawdziło. Winietki zakupiliśmy wszędzie (Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia), za autostradę w  Chorwacji zapłaciliśmy również. Poczucie braku ograniczeń w planowaniu trasu i spokój ducha z nim związany są warte tych pieniędzy.

Pierwszy nocleg zaliczyliśmy w winnej miejscowości Modra nieopodal Bratysławy. Jest tam dużo winnic i urokliwych winiarni, bo na Słowacji można po ludzku sprzedawać to, co się wyprodukowało. Znajduję się tam również morawska dżungla i niedźwiedź.

Krótka bytność w Modrej zaowocowała stworzeniem genialnego planu zrehabilitowania zielonogórskiego Winobrania i starówki. Kiedy już włodarze Zielonej Góry za grubą kasę kupią od nas ten pomysł, założymy piękny kemping i będziemy mega bogaci.

Pobyt w Modrej miał również inne, gorszego sortu, owoce (choć wino z podgnitych winogron też jest dobre, widziałam w słowackiej telewizji): odpadł nam tłumik w dzień wyzwolenia Słowacji* i przez chwilę byliśmy Rudym 102 oraz znów odpadła nam rurka dopływu wody w zlewie w kuchni nocą przy włączonej pompie.
A czynny zlew w kuchni to zbytek.

*To święto, więc wszystko zamknięte, warsztaty też. Jednak jeden miły pan skierował nas do drugiego miłego pana, który zawiózł nas do trzeciego pana, który w wolny dzień ucieka
z domu do warsztatu wśród winnic na wzgórzu, pewnie ma żonę zołzę i dzieci potwory, i za 10 EUR fachowo naprawił nam tłumik. Byliśmy szczęśliwi.

Kolejny punkt na trasie to Plitvickie Jezera. Zatrzymaliśmy się na kempingu Korana w Dreznik Grad oddalonym od Plitvickich o 6 km. Wpis z mojego trasowego notatnika na temat tego kempingu brzmi: „Ptaki świergolą i czad”.
Zajmuje rozległy teren wśród zieleni i w przeciwieństwie do reszty kempingów, na których się zatrzymaliśmy, nie ma wyznaczonych, ponumerowanych parceli – staje się, gdzie się chce. W tym miejscu po raz pierwszy zachłysnęliśmy się słońcem, zapachami, turkusową wodą nawet w rzekach
i kamperowaniem ogólnie pojętym.

Do Plitvickich postanowiliśmy pojechać rowerami. Pani
w recepcji na pytanie, czy nam się to uda oceniwszy nas wzrokiem odpowiedziała z powątpiewaniem: „You could”…
Licznik na rowerze faktycznie wskazywał równiutkie 6 km, kiedy zaparkowaliśmy rowery przed wejściem. Urokliwa trasa wiedzie pod górę, po krętej drodze pomiędzy przepaścią
a skalną ścianą, z towarzyszącym rykiem wyprzedzających autokarów, tirów i pojazdów wszelkiej maści. W pierwszą stronę w głowie wyświetlałam sobie film pt. „Polska turystka ginie zmieciona przez niemieckiego tira w przepaść”, w drugą stronę sequel ” Polska turystyka ginie rozgnieciona na skalnej ścianie przez autokar z niemiecką wycieczką”. Krótko mówiąc: bałam się. Za to wracając wyprzedziliśmy traktor.

*wstęp kosztuje 110 kun i należy je wydać. Bardzo, bardzo ładnie. Podejrzewamy jednak, że w szczycie sezonu zwiedzanie bardziej przypomina ślimaczą przepychankę wśród wielonarodowego tłumu niż kontemplację przyrody.

Następny cel to Premantura niedaleko Puli, a konkretnie cudny kemping Stupice. Tu postanowiliśmy zatrzymać się na 3 noce i ograniczyć czynności, które mogłyby nas niepotrzebnie i nieprzyjemnie zmęczyć do rowerowania do łazienek i sklepu po zaopatrzenie. Udało się.

Zastanawiał nas fakt, dlaczego oprócz nas i jakiegoś pana
z przyczepą nikt z dość licznych współkampingowiczów nie stanął na naszym zdaniem boskim wysuniętym w morze cyplu. Odpowiedź uzyskaliśmy ostatniej nocy, kiedy to nasz kamper znalazł się w oku cyklonu bez mała.
Fiuftało nami w te i we wte, mieliśmy wrażenie, że każdy kolejny podmuch zepchnie nas jak przyciężką żaglówkę do morza. W końcu o 3. w nocy przerażeni  opuściliśmy szatańską lokalizację, aby na stałym lądzie przeczekać szalejącą wichurę.

Następny dzień był brzydki, zimny i deszczowy, więc
w poszukiwaniu słońca pojechaliśmy dalej. Mieliśmy zwiedzić Pulę, ale przez pogodę i strach przed zostawieniem całego dobytku na kółkach na niestrzeżonym terytorium obejrzeliśmy jedynie amfiteatr i ruszyliśmy do Rovinj.

W Rovinj zatrzymaliśmy się na kempingu Porton Biondi. Położony jest tarasowo i rozpościera się z niego piękny widok na starówkę, którą skwapliwie przełaziliśmy razy kilka.
Rovinj było bazą wypadową do pobliskiego (ha ha!) Limskiego Kanału, który stał się naszym must see z jednego tylko powodu: małże i ostrygi.

 

Przysmaki te ponoć najlepiej rozwijają się w warunkach, gdzie woda słona miesza się ze słodką, a takie właśnie panują
w Kanale Limskim.  Pytanie – czy warto pedałować 15 km w jedną i 15 km w drugą stronę (z 3 km podjazdem na samym wstępie), żeby zjeść zupę rybną, talerz wybitnych małż
w szpinaku i popić to wszystko kieliszkiem śliwowicy? TAK.  Przepedałuję każdą odległość dla pysznego jedzenia. Choć drugi raz wybralibyśmy chyba jednak jakiś pojazd z silnikiem, co też radzę kolejnym amatorom pyszności w muszelkach.

Z Rovinj zmierzaliśmy dalej na północ, do Poreca, który pełen jest rażących sprzeczności. Po pierwsze, wszelkie punkty noclegowe skupione są w ogromnych konglomeratach, wioskach wakacyjnych z wszelkimi możliwymi udogodnieniami, w których człowiek naszego pokroju gubi się, traci świadomość, gdzie tak naprawdę jest, a w efekcie dziękuje pięknie pani z wąsami w mariotowskiej recepcji
i ucieka.

Po drugie, przepiękne stare miasto z XV-wiecznymi kamieniczkami zepsute jest przez szereg butików z drogimi ciuchami, sklepów z biżuterią, restauracji z naganiaczami
i sklepów oferujących koszulki z napisami typu: „I was on the croatian bitch”. Pośród tego wszystkiego ukryta jest bazylika, której wejścia strzegą megastare mozaiki z jakimś świętym (ponoć och i ach zabytków, my niestety nie doceniliśmy…).
W każdym razie nie podobał nam się ten miszmasz odzierający klimatyczne miejsce z magii, dlatego też, jako czołowi planiści /urbaniści z odpowiednim przygotowaniem w postaci studiów turystycznych, wymyśliliśmy kolejny plan rehabilitacji kolejnej starówki. I jest on dobry.

Kemping Zelena Laguna w Porecu niczym nie zachęcił nas do zostania na noc, więc pojechaliśmy do Novigradu. Tu zatrzymaliśmy się na kempingu Sirena z supernowoczesnymi sanitariatami i korzystając z chwili ze słońcem, pognałam się opalać, a Marcin nie miał wyjścia.

Dnia następnego pogoda była znów wstrętna. Byliśmy w kropce – gdzie tu jechać skoro wszędzie pada? W smsie od rezerwowego planisty z Zielonej Góry dostaliśmy adres term* na Słowenii, znajdujących się na naszej trasie nad Balaton, co było doskonałym rozwiązaniem.

*Terme Banovci to nieduże termy niedaleko granicy austriackiej. Na ich terenie jest nieduży kemping, na którym trzeba bardzo uważać na gołych Austriaków i Niemców paradujących radośnie po dworze, bo część term i kempingu to strefa FKK. No, chyba że ktoś lubi.

Przedostatni etap: Balaton, miejscowość Keszthely, kemping Castrum. Woda w Balatonie o kolorze i konsystencji herbaty z mlekiem zmusza do refleksji: O co chodzi?? Wszystko niby gra (pomijając ten język), ładne miasteczko z pałacem, zagospodarowane plaże, tanie jedzenie, ładne drogi rowerowe, kemping w porządku… ale co z tą wodą? O ile jestem z gatunku tych, którzy wlezą do każdej wody o umiarkowanym stopniu czystości w celach refreszingowych lub zdrowotnych (wlazłam do śmierdzącego zgniłym jajem basenu siarkowego, bo ponoć zdrowo
i zapłaciłam za to), o tyle w Balatonie nie zanurzyłam nawet ręki. I teraz żałuję, bo na Wikipedii napisali, że balatońska błotnista woda bogata jest w węglany i siarczany oraz magnez, wapń i sód. Na pewno moja skóra stałaby się aksamitnie gładka, a włosy gęste i mocne…

Aby ostatni dzień kamperowania nie był tylko smutnym powrotem do domu. Spędziliśmy go w czeskim Spindlerovym Mlynie i w niedzielny poranek zrobiliśmy sobie rowerową wycieczkę w góry. Zanim jednak dojechaliśmy, musieliśmy przemierzyć autostradę Brno – Praga. Żeby uniknąć epitetów, autostrada jest taka, że wytrzęsło mi z brzucha cały zjedzony uprzednio mamusiny bigos, a Marcin klął bardziej tylko na dolnośląskich drogach, którymi powitała nas Polska szykująca się na Euro.

Tytułem podsumowania, jesteśmy już kamperowiczami pełną gebą, brakuje nam tylko wiatropszczoły przed kamperem i kwiatków w doniczkach/wazonikach poustawianych gdzie się da. Nie wiem, czy będziemy naprawiać to niedopatrzenie.

5 thoughts on “Na postronku Matki Natury. Istria reminescences.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Hit the road!
„Pokamperowało by się, co?”. Małe tęsknoty.