Jordania

25 lutego 2019

Pierwsze kroki na Ziemi Obiecanej. Jordania.

Tagi: , , , , , , ,

Mieliśmy tylko tydzień, dlatego zdecydowaliśmy się ominąć miasta, za to skupić się na atrakcjach przyrodniczo-geograficznych. Czyli dwa morza, pustynia i oczywiście Petra. Tym sposobem przemierzyliśmy Jordanię od Ammanu do granicy z Arabią Saudyjską.

PIERWSZY NOCLEG: AMMAN

Samolot Ryanaira ląduje na lotnisku pod Ammanem dość późno, około 20:00. Na lotnisku trzeba jeszcze spędzić około godziny, żeby:

  • wymienić kasę
  • kupić kartę do telefonu w sieci ZIGN
  • dopełnić formalności związane z wypożyczeniem auta.

WIZA

Wcześniej, jeszcze w Polsce, kupiliśmy Jordan Pass za 75 JOD. W cenę Jordan Passu wchodzą wejściówki do wielu zabytków, w tym najdroższa do Petry, a oprócz tego wiza. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy nam się to opłacało, bo doczytałam, że jeśli przyjeżdża się do Jordanii na więcej niż 3 dni to wiza jest bezpłatna lub kosztuje grosze. Nie jestem jednak tej informacji pewna, bo strasznie pokręcone są ceny za jordańską wizę – na jednym przejściu płacisz, na drugim nie, jeśli na krótko to tak, a na długo nie i jeszcze dochodzą kombinacje pośrednie.

KARTA DO TELEFONU

Bez niej byłoby ciężko. Karta do telefonu była nam potrzebna, żeby móc spokojnie i bez stresu poruszać się po Jordanii za pomocą Google Maps. Próbowałam wcześniej w domu ściągnąć mapy offline, ale dla pewnych obszarów, w tym Jordanii, jest to niestety niemożliwe.

Na lotnisku jest stanowisko sieci ZIGN, gdzie można kupić kartę z wybranym pakietem internetowym. Ceny przystępne.

W Jordanii nie ma żadnego problemu z dostępem do internetu. Darmowe Wi-Fi jest w każdym hotelu, nawet na niektórych campach na pustyni. Więc jeśli nie potrzebujecie map ani łączności telefonicznej ze światem, karta ZIGN raczej też nie będzie towarem pierwszej potrzeby.

NOCLEG PRZY LOTNISKU  – APARTAMENT FARASEEN

Na Bookingu znaleźliśmy duży i tani apartament Faraseen, kilkanaście kilometrów od lotniska. Składał się z salonu, pokoju kuchennego, dwóch sypialni i dwóch łazienek. Kosztował około 250 zł. Było czyściutko i przestrzennie. Jedyna wada – mieszkanie było wyziębione. Dwie klimatyzacje i elektryczny grzejnik włączyliśmy jak weszliśmy. Sypialnie się nagrzały, jednak w przestrzeni wspólnej ciągle było zimno. W lecie tego problemu na pewno nie będzie.

Byliśmy na miejscu około 21:00, głodni jak wilki. Uprzejmy właściciel zaoferował, że przyniesie nam jedzenie do mieszkania. Po godzinie zjawił się z prawdziwą ucztą.

GÓRA NEBO

Następnego dnia rano pojechaliśmy na górę Nebo, skąd Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną. Obecnie na górze jest Sanktuarium i park archeologiczny oraz przepiękny widok na okolicę. 

Świeciło cudne słońce, ćwierkały ptaszki. Gdzieniegdzie przechodzili nieliczni turyści. Było spokojnie, leniwie i cicho. Widok absolutnie mnie zachwycił, dlatego nie dziwię się Mojżeszowi. Też mogłabym się tu osiedlić. 

Moja rada: tuż przed parkingiem jest duży sklep z pamiątkami, mozaikami i różnymi bzdurkami. Nic tu nie kupiłam, ba, nawet nie weszliśmy do środka, bo byłam pewna, że później pewnie będzie mnóstwo takich sklepów. Nie było. Więc jeśli chcecie kupić jakąś fajną pamiątkę i nie zapłacić za nią majątku jak na straganach przy Petrze, zajdźcie do tego sklepu.

MORZE MARTWE

Bardzo chciałam wytaplać się w błotku i pounosić na wodzie, ale znalezienie odpowiedniego ku temu miejsca nie jest takie łatwe. Początkowo szukałam hotelu na wybrzeżu, ale wszystkie są horrendalnie drogie. Co więc nam pozostało?

PLAŻE.
Po stronie jordańskiej plaże nad Morzem Martwym należą do hoteli, które słono każą sobie płacić za wejście. Jest jedna plaża prywatna, z prysznicami, przebieralnią, toaletą
i basenami ze słodką wodą – wstęp kosztuje 120 złotych za osobę, więc strasznie drogo. Druga plaża, publiczna, nazywa się  Amman Beach, z prysznicami, a wstęp na nią kosztuje około 70 złotych, jednak na niej ponoć bywają tylko Jordańczycy i głupio tak w samym bikini. W dodatku nie było na tyle ciepło, żeby moczyć się z przyjemnością w wodzie, więc ostatecznie odpuściliśmy. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że uda nam się gdzieś wzdłuż wybrzeża znaleźć miejsce, gdzie chociaż nazbieramy sobie błocka do butelki, jednak linia brzegowa Morza Martwego jest surowa. Na upartego niby da się zejść, ale daliśmy spokój. Kąpiel w Morzu Martwym odraczamy zatem na czas jakiś, pewnie przy okazji podróży do Izraela.

GDZIE KUPIĆ BŁOTKO?
W sklepach z pamiątkami w Akabie, w sklepach kosmetycznych, w Carrefourze w Akabie. Wracając, jechaliśmy autostradą pod sam Amman i po drodze widziałam duży sklep o nazwie „Dead Sea Products”, więc można przypuszczać, że tam też sprzedają jakieś błotko:)

NACIĄGACZE

W każdym miejscu, które żyje z turystów bardziej lub mniej subtelne naciąganie to norma. Tutaj jednak wzięto nas z zaskoczenia.

Stanęliśmy na jednym z parkingów z widokiem na Morze Martwe, żeby zastanowić się, co robimy. Jeszcze nie wyszliśmy z auta, gdy dziewczyny już siedziały na zwierzętach, a konkretnie na koniu i wielbłądzie. Nie mieliśmy nawet sekundy na reakcję. I później zaczęło się – trzeba zapłacić. Za przejażdżkę po parkingu panowie chcieli 20 JOD. Marcin dał im jakieś drobne, ale oni zaczęli nagabywać mnie, najsłabsze ogniwo. I też dałam im kasę. Mało, ale jednak. Z czasem nauczyłam się ich ignorować, ale w tamtej chwili było mi tak nieswojo, kompletnie nie potrafiłam tak po prostu ich olać. Całą scenę obserwowali nasi rodacy, którzy zdawali się w Jordanii już spędzić jakiś czas. Powiedzieli nam, że tutaj o pieniądzach powinien rozmawiać tylko mężczyzna – on ma płacić, on negocjować, on decydować. Nie wiem, czy tak naprawdę powinno być, ale od tej pory oddawałam pieniądze Marcinowi. Jemu negocjacje szły znacznie lepiej. Do tego stopnia, że w końcu nie kupiliśmy dywanika w wielbłądy.

KARAK

W mieście Karak zatrzymaliśmy się na noc w drodze do Petry. Znajduje się tu wielka krzyżacka twierdza, którą warto zwiedzić, jeśli akurat będziecie w okolicy. Roztacza się z niej świetny widok. Sama w sobie również robi wrażenie, bo jest po prostu wielka. Co fajne, można sobie po niej swobodnie chodzić, zwiedzić każdy zakamarek. W Europie już tak nie jest, prawie wszędzie w takich miejscach poustawiane są barierki, zabezpieczenia, zakazy. A tutaj pełna wolność.

Centrum miasta Karak przemienia się w dzień w jeden wielki suk, gdzie można kupić rozmaite dobra, od jedzenia, przez artykuły gospodarstwa domowego, po ciuchy i narzędzia. Czyli klasyczny arabski targ, tym jednak różniący się od innych, że rzadko na nim bywa turysta. Dlatego wszyscy oglądali nas bardzo dokładnie, mężczyźni, kobiety i dzieci. 

Boczne uliczki Karaku nie wyglądały zbyt przyjemnie, główne zresztą też nie były zbyt zachęcające. Nasza przechadzka ograniczyła się do sprawnego przedarcia się do jadłodajni, którą okazał się być najstarszy bar w całym Karaku. Powiedział nam o tym jeden z gości, który uważnie nas obserwował przez cały czas, żeby tuż przed naszym wyjściem powiedzieć to jedno zdanie i jeszcze poczęstować Marcina papierosem. Zjedliśmy typowe jordańskie domowe potrawy, czyli fasolę w potrawce, jakieś mięsko w białym sosie i jeszcze inne mięsko w czerwonym sosie, popiliśmy herbatą i wróciliśmy do hotelu.

CAIRWAN HOTEL

To jedyny przyzwoity hotel w Karak, jaki znalazłam na bookingu. Prowadzi go bardzo miły człowiek, mówiący płynnie po angielsku. Pokoje są powoli remontowane, wyglądają ładnie i schludnie, ale z czystością było tak sobie. Wieczorem właściciel serwuje cynamonową herbatę w małym hotelowym lobby. Na jedną noc hotel Cairwan nadaje się doskonale, a i dwie mogłabym tam spędzić. Na zdjęciach poniżej widok na miasto z hotelu i „chodnik” do tego miasta prowadzący.

W następnym wpisie Petra i Wadi Rum.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Uważaj, wielbłąd! Jordania.
PETRA